Gazeta Niedzielna

Produkcja „Carmen” Georgesa Bizeta, przeniesiona z Opery we Frankfurcie na deski Royal Opera House, już od kilku lat ukazuje przed londyńską publicznością swe mroczne oblicze.

Nie chodzi tu tyle o tragiczny rys, jaki nosi w sobie ta chyba najpopularniejsza z oper, ale bardzo dosłownie o fakt, że w tym spektaklu dominuje ciemność. Wydaje się, jakby w ukazanym świecie tej opery panowała jedna długa noc, a poruszające się w nim postacie rozświetlają ją tylko jaskrawymi barwami swych kostiumów i rekwizytów. Te, z kolei, wnoszą nie tylko kontrastową kolorystykę, ale i zderzają ze sobą różne style: nawiązujący do samej opery (Sewilla, XIX w.), do świata współczesnego, ale i z silnymi aluzjami do międzywojnia, mody tamtych czasów i popularnego wówczas kabaretu.

To ostatnie słowo, obok pantomimy i wodewilu, wydaje się kluczowe dla elementów stylu tej produkcji. Kropkę nad „i” stawia ostatnia scena, w której reżyser postanowił, że Carmen (Anaik Morel), która właśnie zginęła pchnięta nożem przez swego byłego kochanka, po chwili wstaje i gestem rozłożenia rąk kończy operę. Owszem wywołuje to uśmiech na twarzach widzów, ale możliwe, że jako wyraz mieszanych uczuć.

Anaïk Morel (Carmen) i Luca Pisaroni (Escamillo) (C) ROH 2019. FOT.:BILL COOPER

Między skrajnościami

Mowa o finale, a cóż pomyśleć o drugim ukazaniu się Carmen? Pierwsze, na samym początku opery, jest zrozumiałe, choć zaskakujące: Carmen w stroju torreadora (ciekawe rozwiązanie, bo nie odbierając jej kobiecości, trafnie charakteryzuje jej siłę, pasję i bojowość charakteru). Ale czy potrzebne jest posunięcie się do pokazania jej jako dzikiej bestii, gdy w swym drugim wejściu (na szczycie ogromnych schodów wypełniających scenę przez cały spektakl) objawia się ona przed widzami jako …gorylica?

W kierunku tej właśnie przedziwnej Carmen (na szczęście później jej wygląd nie ucieka już w żadne skrajności) siła przeznaczenia popycha najzupełniej zwykłego Don Josego (Arnold Rutkowski). Tak samo zwykła i tak samo ponadczasowo ubrana jest Michaela (Ailyn Perez). Prostota tych dwóch postaci, także bezpretensjonalnie ukazany Escamillo (Philip Rhodes), przywołują świat opery Bizeta, jaki znany jest od blisko półtora wieku.Czy udało się reżyserowi (Barrie Kosky), autorce scenografii (Katrin Lea Tag) i innym twórcom tej produkcji znaleźć połączenie między tym światem i tym, co uległo tutaj eksperymentowi plastyczno-teatralnemu? Można mieć wątpliwości.

Te „proste” postacie, ze swymi emocjami (mowa o Don Jose i Michaeli) zdają się poruszać w tej dziwnej rzeczywistości jak we śnie i wszystko jest dla nich nieuchwytne. Jakby były z innego wymiaru i nie potrafiły nawiązać z nikim żadnej więzi. Na tyle, że na przykład trudno zorientować się kiedy i jak narosły aż takie emocje między dwojgiem protagonistów i co ich doprowadziło do szaleńczego finału. W tym raczej sterylnym emocjonalnie spektaklu (nie licząc agresywnych reakcji Carmen) liczy się przede wszystkim widowisko. Oprócz dominacji plastyki bardzo rozbudowana jest choreografia (ale też nie ze świata „Carmen”, jaki znamy), a przecież w operze śpiewa się niemal wyłącznie o emocjach. Jak ma je oddać główna bohaterka, gdy na przykład w arii z kartami stoi nieruchomo ze złączonymi dłońmi, z których raz po raz upuszcza kolejne karty? Nie zbliża do siebie postaci także fakt, że zamiast mówionych dialogów, zastosowano relacjonujące ich treść nagrania z głośników.

Arnold Rutkowski FOT. MAREK ZIMAKIEWICZ

Pułapki eksperymentu

Wydaje się, że dla polskiego tenora, Arnolda Rutkowskiego, który zadebiutował występem w tej produkcji w Royal Opera House 16 lipca 2019, wyreżyserowana raczej tradycyjnie, choć z pewnym dytansem postać Don Josego była trafiona; że dobrze czuł się w tak ustawionej roli. Szkoda tylko, że sposób poprowadzenia postaci Carmen (poddanej teatralnemu eksperymentowi) uniemożliwiał większe emocjonalne interakcje między nimi.

Nasz tenor rozpoczął swą partię pewnie, ukazując piękno i liryczność swego głosu, i coraz mocniej zaznaczał swą obecność jako aktor (pierwsze silniejsze uczucia ciekawie pokazał zbierając w lekkim obłędzie płatki róż, którymi rzuciła w niego Carmen). Przekonywał coraz bardziej do siebie jako postaci, w której rodzą się emocje, jakich dotąd nie znał, i trudno zgadnąć, czy właśnie te emocje, w które być może wszedł zbyt głęboko (zwłaszcza jak na produkcję w stylu totalnej gry z konwencją), nie utrudniły mu wykonania arii „La fleur que tu m’avais jetée”. W każdym razie, po następującym niedługo później antrakcie, polski odtwórca Don Josego wrócił do sił wokalnych, z jakimi rozpoczął to przedstawienie i poprowadził swą postać z powodzeniem do końca opery.

Słowo „sukces”, w tym przedstawieniu, tego konkretnego wieczoru 16 lipca, należy zarezerwować dla odtwórczyni Michaeli i ona zebrała zasłużenie największą owację. A dlaczego nie Carmen? Bo choć pięknie śpiewała, była chyba zbyt skrępowana artystyczną otoczką swej roli, plastyczno-reżyserskim rygorem, który zdawał się nie dawać jej szansy pójścia w tej roli na żywioł, który przecież tak kojarzy się z Carmen. No cóż, może nie zaszkodziłoby tej produkcji wpuszczenie światła, słońca i emocji, które nie tylko kojarzą się z obłędem i walką płci, ale też z namiętnością w jej cieplejszych barwach?

Agnieszka Okońska



Fundacja Veritas

Historia fundacji

Księgarnia Veritas

Przejdź do księgarni

Artykuły


Myśl tygodnia

MOWA TWOJA

Odezwij się do człowieka, który jest obok ciebie. Milczenie bardzo krótko bywa obojętne. Szybko przeradza się w obecność, wrogość - do nienawiści włącznie. Tylko w milczeniu wobec przyjaciela nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

z: Ks. Mieczysław Maliński, Wszystkie nasze dzienne sprawy, Veritas 1978, ilustr. A. Głuszyński