Gazeta Niedzielna

Usłyszeć Boże pukanie
III
Niedziela Adwentu – ROK B

ks. Marian Łękawa SAC - Rektor PMK w Szkocji

Grupa zapalonych taterników została odcięta od świata: ziemia się obsunęła i oni znaleźli się całkowicie zamknięci w sztolni. Całymi godzinami usiłują za wszelką cenę przebić jakieś wyjście. Usuwają stosy kamieni. Ale przychodzi zniechęcenie. Brak dostatecznej ilości tlenu powoduje, że nie mają już nawet siły trzymać w rękach swoich haków i innych narzędzi i padają ze zmęczenia na ziemię.

W tej bezsilności ogarnia ich pytanie: czy aby ich wysiłek nie jest daremny i czy jest wciąż jakaś szansa uratowania? Kiedy zapanowało milczenie wtedy usłyszeli słabe i dalekie, ale jednak regularnie powtarzające się uderzenia z drugiej strony. To epika ratowników, która idzie naprzeciw. Wówczas wracają im siły, wraca zapał. Pracują więc gorączkowo, kierując się w stronę ratowników. Za każdym razem, gdy brakuje im sił i wyczerpani opadają na ziemię, przysłuchują się w napięciu na coraz bardziej zbliżający się stuk. I to pozwala im wciąż odnajdywać nową energią, nowy zapał, aby wierzyć, że ich życie będzie uratowane.

Jest to dobry przykład na dzisiejszą trzecią niedzielę Adwentu, nazywaną dawniej niedzielą Laetare od pierwszego słowa śpiewu na wejście. Bo bliskość Bożego przyjścia jest już tuż. Zapewnia o tym Słowo Boże: „Pojawił się człowiek posłany od Boga, Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości”. Tak mówi sam o sobie: „Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak powiedział prorok Izajasz”. I zapowiada, że ta Światłość już jest: „Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie”. Dlatego konieczne jest nawrócenie, które polega na usłyszeniu Bożego pukania, aby człowiek wyprostował swoje kręte drogi z ciemnych labiryntów. Jeżeli naturalne światło rozprasza mroki ciemności tak, że otoczenie staje się dla człowieka przejrzyste i bliskie – to cóż dopiero dzieje się wobec Światłości Prawdziwej? Wtedy właśnie codzienność przeniknięta taką Światłością nabiera nowego, Bożego blasku. Jej pojawienie się nie jest zagrożeniem dla człowieka, ale wnosi w to ludzkie życie okryte mrokiem przeróżnych lęków wyzwalające poczucie bezpieczeństwa. I takie ocalenie jest dane każdemu kto potrafi uwierzyć, że jeszcze nie jest za późno – byleby tylko wola ludzka nie podała się, ale zdecydowanie usiłowała wychodzić z ciemnych rejonów grzechu w kierunku Światłości.

Jan Chrzciciel mając w sobie Bożą moc wyzwala w ludziach, którzy go słuchają, nadzieję. I żeby nie było wątpliwości tłumaczy: „Ja was chrzczę wodą, lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem”.

A kiedy Ten „mocniejszy” pojawia się nad brzegiem Jordanu wmieszany w tłum grzeszników Jan wskazuje na Niego dziwnymi słowami: „Oto Baranek Boży”. Nie nazywa Chrystusa określeniem na które czekano i które tylko ograniczało się do horyzontów czysto doczesnych. Przecież Mesjasz miał przynieść pomyślność materialną, miał uwolnić od cierpień i chorób i przywrócić wreszcie ludowi wybranemu wolność polityczną. A tu pojawia się słowo „Baranek”, które jest synonimem słabości, pokory, zależności, po prostu – sama bezbronność. Pan Jezus idzie zupełnie w poprzek ludzkiej logiki obciążonej jedynie przyziemnymi skojarzeniami.

Ks. Tadeusz Polak w swoich Medytacjach tak pisze o tej ewangelicznej mocy:

„Co jest mocniejsze: nóż czy chleb?

Niemowlę w stajni czy Herod na tronie?

Skazaniec na krzyżu czy Cesarstwo w rozkwicie?

Chleb jest bezbronny wobec ostrza noża, ale to chleb daje nam moc życia.

Kruche Niemowlę złożone na sianie. Syn cieśli z obskurnego Nazaretu i wreszcie Skazaniec przybity do krzyża – objawienie Miłości, która nie zna granic.

Idzie mocniejszy…”

Bardzo trudno jest człowiekowi zrozumieć na czym polega ta Boża moc. Kiedy powtarzam słowa psalmisty: „Choćbyś mnie zabił ufać Ci będę” – co one znaczą w moim życiu? Dlatego patrzę z taką gorącą prośbą na Tę, która jest Matką Bożego Syna. Jak Ona potrafiła przyjmować wszystko co Bóg dał bez cienia nawet najmniejszej wątpliwości. W litanii loretańskiej pośród wielu wezwań jest i takie: Panno wierna. Każdego dnia od nowa umiała rozpoznawać Boga obecnego w Jej życiu. Dzień po dniu stale wierzyła, że to były te wielkie rzeczy, które Pan czynił w niskości, rozczarowaniu, zdruzgotaniu, cierpieniu, w rozdarciu duszy Swojej służebnicy!

Bo Bóg wciąż i zawsze rozczarowuje. W książce pt. Ojcze nasz ks. Ludwika Evely znalazłem taki tekst: „Od Wcielenia Bóg nigdy nie przemówił słowami, których oczekiwano. Jezus rozczarował wszystkich: swych rodaków, swych apostołów, swego poprzednika… a teraz czyni to samo każdemu z nas…

Oczekiwano Boga triumfującego, grzmiącego, przynoszącego sprawiedliwość, jawnego. Bóg tymczasem postanowił był objawiać to, czego o Nim nie wiedziano, to, co było w Nim najbardziej intymnego, najwięcej osobistego, najczulszego: Swoją miłość. Długie godziny na krzyżu były tym objawieniem.

Wmieszaliśmy się w grono Jego przeciwników, którzy Mu mówili: Hejże, zejdź z krzyża! Okaż się Bogiem! Daj nam dowód, znak, który każe im zamilknąć, wszystkim bezbożnikom, którzy nie myślą tak jak my – zwycięstwo bezsprzeczne, które można by im przeciwstawić. Daj nam Kościół, z którego moglibyśmy być dumni!”

Ale takie wołanie nie odnosi żadnego skutku. Pan Jezus nadal cierpi i nadal nie przestaje objawiać swojej nieskończonej miłości. Bo jest Bożym Barankiem – bezbronnym, ofiarowanym i ukrytym. Jedynie kiedy kapłan, choćby był najnędzniejszy, wypowie słowa konsekracji – przychodzi. Taki jest „Pan mój i Bóg mój”.



Fundacja Veritas

Historia fundacji

Księgarnia Veritas

Przejdź do księgarni

Artykuły


Myśl tygodnia

ZNALAZŁA GO

To było takie proste, gdy przychodziłeś podrapany, posiniaczony, rozżalony, rozbeczany, wgramolić się jej na kolana i wtulić głowę, i słuchać, jak jej serce bije. Serce, które na pewno kocha. Płacz przechodził w pochlipywanie. Odpływała gorycz. Było ci dobrze, tak dobrze, że aż zasypiałeś.

Potem przyszedł okres, gdy denerwowała cię jej dobroć. Nie mogłeś znosić jej milczenia i smutnego spojrzenia, gdy coś złego zrobiłeś. Niechby zrobiła awanturę, niechby krzyczała, a nawet zbiła.

Potem poszedłeś w świat. Z wielkimi planami i nadziejami, pełen wiary w ludzi. A teraz wracasz. Tak jak wtedy:rozżalony. Do niej. W pokoju jest cicho, czyściutko jak dawniej, matka pomiędzy starymi meblami krząta się ucieszona, żeś przyszedł. ,,Może się herbaty napijesz?". Napijesz się, bo to ci da okazję do zatrzymania się tu dłużej. Ona nie wie i nigdy nie bedzie wiedzieć, jak ci tego powrotu było trzeba. Może później podejdzie i pocałuje twoja głowę, nie wiedząc jak bardzo na to czekałeś. Czujesz, jak odpływa twoja złość, nienawiść, rozgoryczenie, jak bierzesz w siebie światło, jej dobroć.

Przez te lata, które minęły, spiętrzyło się w tobie zło, stwardniałość, skrzepłeś w egoiźmie, stykając się z surowym światem.

Teraz w czasie nabożeństw majowych przychodzisz do Niej przez modlitwy, pieśni - obcujesz z Nią. Czujesz, jak odpływa od ciebie zło, jak bierzesz w siebie światło - Jej dobroć.

z: Ks. Mieczysław Maliński, Wszystkie nasze dzienne sprawy, Veritas 1978, ilustr. A. Głuszyński