Gazeta Niedzielna

17 czerwca 1999 r. zmarł kardynał George Basil Hume, jeden z najwybitniejszych duchownych Kościoła katolickiego w Anglii i Walii. Przez 23 lata był głową tego Kościoła. Przypomnijmy Jego sylwetkę.

Jest to rozszerzona wersja artykułu zamieszczonego w “Tygodniku Powszechnym” (Kraków), 4 lipca 1999 r.

Pogrzeb arcybiskupa Westminsteru, kardynała Basila Hume’a w katedrze westminsterskiej w Londynie, był wymowną manifestacją uczuć czci i wdzięczności, jakimi darzony był on w społeczeństwie brytyjskim. Zgodnie z miejscową tradycją, uroczystość ta była dziękczynieniem Bogu za życie kardynała Hume’a i jego posługę dla Kościoła, a jednocześnie dla kraju.

Grób kardynała Basila Hume'a w katedrze westminsterskiej w Londynie. Fot. Sławek Fiedkiewicz

W wypowiedziach pożegnalnych podkreślono, że kardynał, kierując przez 23 lata Kościołem katolickim w Anglii i Walii, wzmocnił jego tożsamość i ugruntował jego miejsce w życiu publicznym Wielkiej Brytanii.

Kiedy na wiosnę 1976 roku opat benedyktynów z Ampleforth, w północnej Anglii, George Basil Hume, nieoczekiwanie dla siebie mianowany arcybiskupem Westminsteru czyli zwierzchnikiem Kościoła katolickiego w Anglii i Walii, obejmował swą katedrę, powiedział wyraźnie, jak widzi swą nową posługę. Mówił, że być biskupem to nie tyle zaszczyt, co służba. Że biskup nie działa metodą nacisku i narzucania swej osobowości, ale wydobywa z ludzi to, co w nich najlepsze i wyzwala z nich energię duchową. Później zauważono w tych słowach echo pouczeń, jakie św. Benedykt dawał niegdyś swym opatom: by rządy ich nie były zbyt ostre, tak aby najsilniejsi we wspólnocie widzieli dla siebie możliwości, ale i słabsi bez lęku mogli się rozwijać.

Lecz gdy wierni w południowej Anglii słuchali wtedy 53-letniego, nie znanego im jeszcze bliżej zakonnika-arcybiskupa, patrzyli na pogodną twarz, na której skupienie ustawicznie sąsiadowało z prawie chłopięcym uśmiechem, i przyjmowali te słowa z sympatią, mało kto chyba przewidywał, że szykuje się zmiana całego stylu duszpasterstwa. Bo skąd można było to wiedzieć? Zmarły cztery miesiące wcześniej kardynał John Heenan, i jego poprzednicy w Westminsterze, William Godfrey i Bernard Griffin, byli książętami Kościoła w całym tego słowa znaczeniu. Łączyło się to z odpowiednią wyniosłością, podkreślaną postawą i ubiorem. Nie mogło być inaczej, bo taki był styl ich urzędu w całym Kościele, a także wymagały tego okoliczności w Anglii. Kościół katolicki, odbudowywany po pełnej emancypacji w XIX wieku, potrzebował też symboli porównywalnych z anglikańskimi. Kościół ten musiał być widzialny, a świadectwo potrzebowało wtedy i takich form. Ale świat i Kościół posoborowy zmieniał się i rozumieli to najpierw ci, którzy zadecydowali o wyborze ojca Basila Hume’a (mówi się, że kluczową rolę w poszukiwaniu następcy kard. Heenana odegrał ówczesny legat apostolski w Londynie, arcybiskup Bruno Heim).

Nie słowa, a przykład

Katolicy tutejsi są świadomi tego, że nie łatwo jest mówić Anglikom o Bogu. Historia spowodowała, że są oni wyczuleni na wszelkie dysonanse czy fałszywe nuty; niedobrze reagują na nakazy, których nie rozumieją. Katolicyzm angielski w latach 70. nadal borykał się z inną jeszcze trudnością: stałej konieczności przełamywania już nie wrogości, jak w dawnych wiekach, ale pokutujących, negatywnych stereotypów. Na przykład traktowania Kościoła katolickiego, jako nie całkowicie angielskiego, w skrajniejszych ujęciach jako „misji Rzymu dla Irlandczyków mieszkających w Anglii”, no i garstki arystokratów, przeważnie mających własnych kapelanów, zwykle albo ze swych rodzin, albo z zagranicy. I choć zapisano tony papieru, by udowodnić, że stereotyp ten nie miał podstaw na pewno już w połowie tego wieku, niektórzy Anglicy skłonni byli patrzeć na katolików jako ludzi lojalnych raczej wobec Rzymu niż Korony, dość tajemniczych i zamkniętych w swym kręgu. Straszyły dalekie widma krwawej Marii Tudor czy spisku prochowego Guy Fawkesa z 1605 r. Kardynał Hume rozwiał je skutecznie, nie tyle słowami, co przykładem z życia. Czołowy tygodnik katolicki „The Tablet” napisał: „A bishop by example”.

Symbolem przemiany była wizyta królowej Elżbiety II w katedrze westminsterskiej, w listopadzie 1995 r. Jako pierwszy od ponad 300 lat monarcha brytyjski, królowa wzięła udział w katolickim nabożeństwie (nieszporach). W 170 lat po emancypacji katolicy doczekali się tego dowodu uszanowania katolicyzmu w pełni brytyjskiego. W następnym roku królowa powołała, pierwszy raz od Reformacji, katolickiego kapelana przy swym dworze, ale najbardziej wzruszającym gestem dla katolików, a sądząc z relacji prasowych, także dla ogółu społeczeństwa brytyjskiego, było nadanie ciężko już choremu kardynałowi Orderu Zasługi – jednego z najwyższych odznaczeń brytyjskich i jedynego, które królowa przyznaje osobiście. Jak pisał „Times”: dzięki kardynałowi katolicyzm stał się znów naturalną częścią życia angielskiego, i to bez jakiegokolwiek ustępstwa w fundamentalnych sprawach wiary katolickiej.

Dwa narody, dwa wyznania

Od dawna tłumaczono sukcesy duszpasterskie i przywódcze kardynała Hume’a zarówno jego duchowością, czytelną i przyciągającą, jak i kwintesencją jego angielskości. Mówiono o stylu duchowym angielskiego gentlemana, co było w ustach angielskich najwyższą pochwałą i potwierdzeniem, że „zna owce swoje”. Nikt nie zaprzeczy, że znał. Ale drogi tej angielskości nie były tak proste. George Hume (imię Basil przybrał w klasztorze) urodził się 2 marca 1923 r. w przemysłowym Newcastle na północy Anglii, jako trzecie z pięciu dzieci w rodzinie szkocko-francuskiej. Ojciec jego, słynny lekarz, Sir William Hume, szkocki protestant, wysłany podczas I wojny światowej na front we Francji, poznał tam córkę francuskiego pułkownika, katoliczkę Marie Elizabeth Tisseyre, i po wojnie ją poślubił. Wiemy, że George wychowany był po katolicku. że w domu mówił również po francusku, i ten dar absolutnej dwujęzyczności (później doszły inne języki) okazał się cenny, gdy już jako kardynał przez 2 kadencje przewodniczył w latach 70. i 80. nowo utworzonej Radzie Episkopatów Europy i podczas Synodów Biskupów w Rzymie.

Francuski katolicyzm matki połączył się z angielskim w słynnej szkole benedyktyńskiej w Ampleforth, i tam już w wieku 11 lat Hume odkrył zainteresowanie życiem zakonnym (wspominał o tym już jako kardynał). Ten benedyktyński ośrodek stał się jego rzeczywistym domem, a domem duchowym pozostał pewnie i w czasach westminsterskich. Przyszły jeszcze studia w Oksfordzie (historia), w szwajcarskim Fribourgu (teologia), ale z niezliczonych jego uwag wiadomo, że w Ampleforth czuł się najszczęśliwszy: jako zakonnik, ksiądz, młody pedagog, wreszcie dyrektor szkoły i, od 1963 r. opat tamtejszej wspólnoty. Tam ukazały się wyraźnie jego zdolności przywódcze, i to w czasach wielkich dyskusji nad istotą i granicami reform posoborowych. Debaty, wiodące do podziałów, nie ominęły i angielskich benedyktynów, ale wśród tych burz ojciec Bazyli prowadził swą wspólnotę pewną ręką. Choć niektórzy twierdzili, że za mało akcentuje siłę urzędu i zbyt skłonny jest polegać na perswazji, ta właśnie droga okazała się słuszna. Z tych czasów pochodzą jego rozważania dla współbraci, zebrane potem w książce „Searching for God” (W poszukiwaniu Boga). Ojciec Hume pisał tam, że podziały występują blisko powierzchni. Natomiast jednoczy ludzi to, co głębokie, a głębię daje życie modlitwy. Ten wybitny teolog był teologiem modlitwy, która była jego siłą i wokół której jednoczył potem swój Kościół.

Wiadomo też, że ten niespodziewany wybór i wyrwanie z zacisza klasztornego na najbardziej eksponowane i odpowiedzialne stanowisko w Kościele Anglii i Walii zrazu go przerażały. Na pewno do tego odnosiły się, zaskakujące być może zrazu w jego książkach, słowa o momentach ciemności. Wiedział, że zadania nie tylko organizacyjne, ale przede wszystkim wynikające z konieczności przełamywania postaw obojętności religijnej i kontestacji, są ogromne. Ale przyjął je w imię Boskie, wybierając dewizę “In Nomine Domini” (Papież Paweł VI witając go pierwszy raz w Rzymie, pozdrowił słowami: Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie).

W kościele i na forum

Formacja benedyktyńska obok modlitwy dyktowała działanie. Nowy kardynał coraz częściej był obecny w mediach, broniąc prawdy i wartości w życiu demokratycznym. Nie bał się debat. Występował zwłaszcza przeciw relatywizacji zasad moralnych. Podobnie jak Papież Jan Paweł II, kardynał Hume wzywał do budowania cywilizacji miłości (vide wydana w 1988 r. książka „Towards a Civilisation of Love”).

Sprawiedliwość społeczna i opcja na rzecz ubogich były ważnymi filarami jego duszpasterstwa. Inicjował wiele akcji charytatywnych, np. w 1986 r. doprowadził do założenia pierwszego ośrodka dla zagrożonej młodzieży, patronował stowarzyszeniu św. Wincentego a Paulo, zabiegał o pomoc bezdomnym, zwłaszcza młodym. Zdesperowany, przed Bożym Narodzeniem w 1990 r. otworzył salę katedralną, by mogli schronić się w niej śpiący na ulicach ludzie bezdomni, do czasu znalezienia odpowiedniejszego pomieszczenia. Wiadomo, że prawie anonimowo odwiedzał biedaków, chorych i bezdomnych, niekiedy z Dianą, księżną Walii, z którą współdziałał w tych dziełach miłosierdzia.

Ale domagał się też sprawiedliwości publicznie, w strukturach politycznych i społecznych. Przed wyborami powszechnymi w 1997 r. Episkopat Anglii i Walii ogłosił słynny dokument The Common Good, mówiący, czym powinna być troska polityków (i wyborców) o wspólne dobro. Mówi się nieraz, że ten apel do sumień przyczynił się do historycznego, lawinowego zwycięstwa Partii Pracy. Ale w najlepszej tradycji soborowej kardynał był z dala od polityki partyjnej. Jeżeli niewiele miał dobrego do powiedzenia o thatcheryzmie, to dlatego, że szedł on pod prąd wielu najbliższym mu zasadom. Ale dostrzegając sporo walorów programu Nowej Labour, krytykował niektóre punkty jej programu, np. jej podejście do dopuszczalności aborcji.

Kardynał osiągnął najwięcej rzetelnością i spokojem argumentacji. Również tym, że jego tak bystry intelekt nie onieśmielał, że był pomostem, a nie przeszkodą w porozumieniu z ludźmi różnych środowisk, a także pokoleń. Dowodem jego świetnego kontaktu z najmłodszymi były cieszące się wielkim powodzeniem nieformalne rekolekcje dla dzieci, z których powstała książeczka „Basil in Blunderland”.

Wiadomo, że Brytyjczycy niechętnie podchodzą do intelektualistów, a zwłaszcza intelektualistów w sutannie. Kardynał tak prowadził rozmowę, że jego rozmówca czuł się często mądrzejszy i lepiej poinformowany niż był. Gdy miał do czynienia z kimś nerwowym, czy zastraszonym, stosował chwyt pochodzący podobno z czasów szkolnych. Zostawiał niezapięty guzik w sutannie, czy trochę przekrzywiony kołnierzyk, tak żeby rozmówca wiedział, że nie spotyka się z doskonałością. Ale to świadczy raczej o poczuciu humoru kardynała niż wyrachowaniu. Bo naprawdę kluczem do jego osobowości była niewątpliwie pokora, tak niezwykła przy jego talentach, i tak autentyczna, że natychmiast wyczuwalna. Były sekretarz kardynała, biskup John Crowley podkreślał to w pożegnalnym przemówieniu w katedrze. Przypomniał, że ta właśnie pokora miała być rzekomą przeszkodą w objęciu arcybiskupstwa. Komentowano wtedy: człowiek tak pokorny nie poradzi sobie na tym stanowisku. Z pokorą szła przychylność wobec ludzi w ogóle, także trudnych. Być może wystawiona była na próbę tylko wtedy, gdy wyczuwał niechęć wobec religii i zamknięcie na duchowość. Choć przysługiwało mu wiele tytułów, najbardziej podobno lubił, gdy wierni zwracali się do niego słowami: ojcze Basil. Poza uroczystościami w katedrze widziało się go tylko w zwykłej, czarnej sutannie.

Pedagog, najlepiej rozumiał znaczenie szkół katolickich, takich jak Ampleforth, Downside czy Stonyhurst i wielu innych, mniej znanych, w wychowaniu nowych pokoleń katolików świadomych swych możliwości, zadań i gotowych zajmować miejsca w życiu zawodowym i publicznym. A także roli prasy i wydawnictw, cementujących angielski, i szerzej – brytyjski katolicyzm. W ten sposób 5-milionowa społeczność (około 10 procent ogółu) jest bardziej widzialna i skuteczniejsza w działaniu niż z tych liczb by wynikało. A poszukującym kardynał pokazał katolicyzm jako atrakcyjną propozycję życia, przyciągającą współcześnie bardziej niż wzorce literackie G. K. Chestertona czy Grahama Greene’a, które odegrały swą rolę kilkadziesiąt lat temu.

Z upływem lat kardynał Hume stał się czołowym autorytetem moralnym w kraju, o wpływie przekraczającym granice wyznań czy religii. Podano w Westminsterze, że w ostatnich tygodniach jego choroby nadchodziły stosy listów, zaczynających się od słów: nie jestem katolikiem…, lub: nie jestem chrześcijaninem… ale chcę przesłać słowa podziwu i otuchy…

Mimo tego podbudowania angielskiego katolicyzmu, kardynał musiał jeszcze nieraz sprzątać okruchy nieporozumień. Pamiętam, że tak było podczas wojny nad Zatoką Perską w 1991 r. Chodziło o sprawę niebagatelną. Papież jednoznacznie skrytykował operację sojuszniczą. W wojsku brytyjskim służy wielu katolików. Czy zatem, pytano kardynała w telewizji, katolicy będą odmawiać wypełnienia rozkazów? I kardynał, zawsze lojalny wobec Papieża i Stolicy Apostolskiej dał niezwykłą lekcję i posłuszeństwa i mądrości. Odpowiedź jego ośmielę się podsumować tak, że Ojciec Święty apeluje do polityków o pokój, dialog i wstrzymanie działań zbrojnych, ale nie obarcza sumień żołnierzy odpowiedzialnością za zmianę losów świata. I tym przekonał słuchaczy, i zaoszczędził wiele nerwów.

Kardynał był na pewno człowiekiem pokoju; charakterystyczne, że był przeciwnikiem broni nuklearnej, choć nie dał się wciągnąć w polityczne, antynuklearne kampanie. Okoliczności życia spowodowały, że Basil Hume uważał zjednoczenie chrześcijan i dialog międzyreligijny za rzecz najbardziej naturalną. Tolerancja ojca-protestanta przyniosła owoce. Jego ekumenizm nie ograniczał się do deklaracji czy wspólnych modlitw. Dbał o zbliżenie na wielu poziomach i chyba każda jego wypowiedź była zasadniczo i naturalnie ekumeniczna. Działał blisko z arcybiskupem Canterbury Robertem Runcie i następnym zwierzchnikiem Kościoła anglikańskiego, George Carey’em, a także innymi przywódcami wyznań. To że Wielka Brytania daje światu przykład ekumenizmu w życiu codziennym jest w wielkiej mierze zasługą kardynała Hume’a.

Podobnie, jako człowiek wychowany na styku kultury szkockiej, francuskiej i angielskiej, otwarty był na inne narody, spotykając się z nimi w podróżach i w swej diecezji. Był szczególnie przyjazny wobec Polski i Polaków. Okazał to wiele razy, najdobitniej w czasie stanu wojennego, gdy wspierał organizowanie doraźnej pomocy dla Polski, przyjmując Lecha Wałęsę w swej arcybiskupiej rezydencji jeszcze przed polskim przełomem, co bardzo ściągnęło na Polskę uwagę mediów, a potem włączając się w likwidowanie gospodarczych skutków Jałty. Dziękował mu za to poparcie już wcześniej ksiądz prymas Glemp, a na pogrzebie żegnał w imieniu Episkopatu Polski. Za emigrację i Polonię dziękował jej opiekun duchowy, w ciągu lat częsty gość u kardynała, arcybiskup Szczepan Wesoły.

„Orate pro me…”

Sposób, w jaki kardynał Hume żegnał się w kwietniu ze swoją diecezją i Kościołem wywołał silne echo, także za granicą. Te słowa były tak proste i szczere jak jego życie. Powiedział, że jest chory na raka. Że chce pracować dopóki będzie mógł, ale prosił o wyrozumiałość, bo sił będzie ubywać. Jest wdzięczny Bogu za ten czas dany na przygotowanie do drogi, za spokój, który odczuwa. Przyszłość jego jest w Bożych rękach. Prosił o pamięć w modlitwie.

W swojej książce „Tajemnica Krzyża” Kardynał zalecał wiernym adorację wizerunku Chrystusa Ukrzyżowanego, jako źródło siły i drogowskaz w rozterkach życia. Jest tam wiele słów o cierpieniu. Między innymi te, że gdy zbliża się kres, i gdy nie ma już sił na wypowiedzenie modlitwy, samo wpatrywanie się w Krzyż jest modlitwą. Księża z otoczenia kardynała podali, że tak właśnie w Krzyż wpatrywał się on w ostatnich chwilach swego życia.

Kardynał Hume traktował swe życie jako pielgrzymkę. Swój notatnik duchowy zatytułował „To be a Pilgrim”, Być pielgrzymem. Przez ponad trzydzieści lat w tej pielgrzymce szedł na czele swej wspólnoty i Kościoła. W długich szeregach ludzi, składających przez kilka dni przed pogrzebem ostatni hołd kardynałowi słyszeć można było słowa o pustce duchowej, którą po jego odejściu odczuwają wierni. Pustka, smutek, tak – odpowiedział ktoś inny. Ale przecież światło nie zgasło.



Fundacja Veritas

Historia fundacji

Księgarnia Veritas

Przejdź do księgarni

Artykuły


Myśl tygodnia

UFAJ

Co ty myślisz o sobie? Że jesteś genialny? Że jesteś bardzo inteligentny? Co zostało z twoich ,,snów o potędze"? Co z Twoich młodzieńczych marzeń o wielkości? Zgaszone spojrzenie człowieka, który chce już tylko małej stabilizacji.

A przecież w tobie sa możliwości, których nawet nie przeczuwasz. Jesteś zdolny do czynów, o jakich nie marzyłeś w najśmielszych przypuszczeniach. A w tobie drzemie wielkość. Byleś tylko chciał dalej walczyć .

z: Ks. Mieczysław Maliński, Wszystkie nasze dzienne sprawy, Veritas 1978, ilustr. A. Głuszyński