Chodziła Panna Najświętsza po świecie, aż kiedyś zaszła do chaty ubogiego kmiotka i w kmiecej chacie prosiła o nocleg, bo indziej miejsca dla siebie nie miała.
Psy wiejskie spotkały Ją na drodze i poklękały przed Nią, zamiast ujadać; Poznały Panią z niebieskiego dwora, ale chłopek nie poznał, jakiego gościa ma pod swoją strzechą, więc jął się wymawiać, że noclegu dać nie może, bo chałupę ma ciasną, a dzieci dużo, miejsca brak…
– Moja śliczna pani – rzeknie do Niej w końcu – zajdź chyba do mojej szopy, tam przenocujesz spokojnie; w chacie nie mam kędy dać tobie noclegu.
O drugiej po północy wielka jasność nagle go zbudziła; wyjrzy na dwór, a tam nad szopą jego świeci gwiazda, ze wszystkich najjaśniejsza, a rój aniołów złotopiórych spadł na słomianą strzechę i jak stado gołębi kołuje nad nią i śpiewa, i raduje się, i wesoło głosi, że Panna powiła Syna, z którego będzie: „Chwała Bogu na wysokościach, a pokój ludziom dobrej woli na ziemi!…”

Wtedy kmieć ręce załamał zlękniony i biadać zaczął i wyrzekać:
– Wolałbym leżeć z dziatkami pod progiem, a Tobie Boża Panno, odstąpić chatę całą, żebym był wiedział, coś za jedna! – żebym był wiedział!…
W szopie zaś Jezus malusieńki drży od zimna, a Matka rąbek z głowy zdejmuje na pieluszkę dla Niego, garstkę ziół pod kolanka Mu kładzie, słomą Go okrywa i do snu kołysze piosenką: Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj!…” I nie chce posługi aniołów, których trzydzieści tysięcy gotowych czeka na Jej jedno skinienie, jeno sama się krząta około Dzieciąteczka, bo żaden anioł matki nie zastąpi. A wieść o Narodzeniu Bożym najsampierw leci do ubogich, do prostaczków, do pastuszków pod lasem i budzi ich ze snu i wzywa, aby pierwsi bieżali witać Pana z nieba wysokiego, w żłobie na sianku, w ubóstwie wielkim, skromniuteńkiego jak polny kwiatek, choć cały świat jest Jego dziedzictwem.
Z hymnem aniołów, z kołysanką Bożej Matki, mieszają się głosy pastuszków; małej Dziecinie na multankach grają i rozmaite figle stroją, aby Pacholątko Boże zabawę miało; skromne dary szczerym sercem niosą i proszą o przyjęcie, a w żłóbku śliczny Jezus przygląda się temu i wdzięcznie się uśmiecha, i rączkę ku nim pdnosi, jakby błogosławił.
Najświętsza krząta się w ubogiej szopie, pełnej niebieskich świateł i ziemskiego gwaru i dobrotliwie, i pobłażliwie zachęca do wesołości pastuszków, co z pokłonem pierwsi do Syna Jej przybieżali.
I rojno, i gwarno, i wesoło było koło kolebki Jezusowej, jakby się z nieba jasność i błogość wieczna wylały na ziemię…
A kmieć, co Bogu dał w szopie gościnę, prosty kmieć, kowal wioskowy z zawodu, cudem wynagrodzony był za nocleg owy; miał córkę, dziewczę miłe, ale kalekie, co się bez rąk urodziło i marny żywot wieść musiało. Ono dziewczątko pod szopę się skradło, między anioły i pastuszki z kolędą, modre oczki miłosiernie na Jezusa zwróciło i stało pokorne, nieśmiałe i dziwło się temu, co widziało. Więc Maryja Panna, gdy kowalątko kalekie ujrzała, litością zdjęta, rzecze do córki kmiecej:
– A podajno mi dziecko moje ze żłobu!…
Wtedy dziewczynie łzy stanęły w oczach, przystąpiła bliżej ze smutkiem, i z żałością wielką odezwała się:
– Jakoż ja niegodna podam, kiedym bez rąk?
– Sięgnij tylko, biedoto!…
A ta sięgnęła i nagle urosły jej ręce, którymi Jezusa Matce mogła podać, więc jej dusza szczęściem wezbrała i zaczęła tą parą rąk urosłych w powietrzu machać, jak dwoma gałązkami świeżymi młoda brzózka na wiosnę, i śmiała się, i płakała, i biegła do chaty wołając:
– Oto mam ręce swoje, mam się czym modlić i czym pracować!…
Ze zbioru: „Królowa Niebios. Legendy ludowe o Matce Boskiej”, oprac. M. Gawalewicz, ilustr. Piotr Stachiewicz, Veritas, Londyn 1953.