Gazeta Niedzielna

Dzisiejsza niedziela jest znana w całym Kościele jako niedziela Bożego Miłosierdzia. Wreszcie wypełnia się pragnienie Pana Jezusa, który wypowiedział do siostry Faustyny takie pocieszające słowa: „W dniu tym otwarte są wszystkie upusty Boże, przez które płyną łaski.” I ten wielki dar stanie się dziś udziałem bardzo wielu ludzi. Na pewno skłoni do większego zaufania przebaczającej Miłości i na pewno obudzi żal nie tylko za swoje grzechy, ale i za grzechy całego świata.

Tylko jeden Bóg wie ilu znowu podejdzie do kratek konfesjonału, aby pojednać się w sakramencie pokuty, który wysłużył Boży Syn w pierwszy Wielki Piątek, aby odtąd już stale i nieustannie przetaczać ze Swojego serca Krew i Wodę oczyszczając tym samym ogromny organizm swojego Kościoła.

Za każdym razem, kiedy jestem w Polsce, mam tę możliwość bycia w krakowskich Łagiewnikach. I zawsze w tym sanktuarium widzę wielu pielgrzymów, nie tylko z Polski, ale z różnych stron świata. Jadąc od strony południowej, z mojego rodzinnego miasta, z daleka jest już widoczna 77 metrowa wieża, która wyrasta z ogromnej bazyliki mogącej pomieścić 5 tysięcy ludzi. Wchodząc do niej od razu zwraca uwagę duży obraz Miłosiernego Jezusa na tle uginających się od wichru gałęzi, które symbolizują niespokojne ludzkie serca. Idąc zaś do klasztornej kaplicy sióstr przechodzi się obok okna, przy którym jest tablica informująca, że w tym pokoju mieszkała siostra Faustyna. Z tego pokoju Pan Jezus zabrał ją do siebie kiedy miała zaledwie 33 lata, w niecały rok przed wybuchem II wojny światowej. W kaplicy po lewej stronie umieszczony jest obraz, który namalował Adolf Hyła w roku 1944. Stamtąd każdego dnia w Godzinie Miłosierdzia odmawiana koronka ogarnia cały świat. Bowiem istotą tego nabożeństwa jest ufność do miłosiernego Boga i wypływające z tego kultu wielkie pragnienie czynienia uczynków miłosiernych. Ks. Zdzisław Wietrzak, jezuita, który jest kapelanem w tym sanktuarium, pisze, że „tak nam to przekazała prosta i niewykształcona siostra Faustyna, mistyczka. Pisała swój Dzienniczek z posłuszeństwa, językiem prostym i z licznymi błędami ortograficznymi. Jego głęboka treść teologiczna przerastała ją samą. Dlatego widać, że w tym jest palec Boży. Zatem przyjmujmy słowa Dzienniczka jako słowa zbawcze Jezusa.”

Ale nabożeństwo do miłosiernego Jezusa czy nie jest upokorzeniem mojej pychy? Czy nie budzą się wielorakie wątpliwości, że rzeczywiście Pan Bóg posługuje się aż tak prostymi środkami? Człowiek bowiem bardzo często podobny jest do Naamana, dowódcy wojsk syryjskich, który zachorował na straszną chorobę trądu. Kiedy stanął przed drzwiami proroka Elizeusza, był pewny, że on wyjdzie, stanie przed nim, zawezwie imienia Boga swego, Jahwe, dotknie go i w ten sposób wyleczy z trądu. A tymczasem prorok kazał mu przez posłańca powiedzieć, aby obmył się siedem razy w Jordanie i będzie zdrowy. I gdyby nie słudzy Naamana, którzy go nakłonili, aby wykonał tak łatwe, choć jego zdaniem upokarzające zadanie, pewnie nie byłby uwolniony z tej odrażającej choroby. Człowiek zawsze ma ochotę narzucić Panu Bogu swój własny scenariusz. Tu przypomina mi się autentyczna rozmowa z pewnym zamożnym i przystojnym mężczyzną, o której dowiedziałem się od ks. Piotra Pawlukiewicza. Mężczyzna ten pozwolił wykorzystać historię swojego życia, bo być może okaże się pomocna innym. Opowiadał w ten sposób: „Byłem kilka lat po ślubie. Miałem piękną i kochającą żonę, przeurocze dzieci i żadnych powodów do narzekania. I właśnie wtedy opętał mnie duch nieczystości. Zaczęło się od coraz bardziej odważnych dowcipów z koleżankami w pracy, potem niby żartobliwych dotknięć, aż wreszcie nastąpiła pierwsza zdrada. Z pomocą alkoholu, który usuwał wstyd i łamał skrupuły, brnąłem dalej w nieczystość. Jedna koleżanka, druga koleżanka, potem jakaś stara miłość sprzed lat, i dalej, co było potworne, <zaliczyłem> także żonę kolegi. Zdobywałem łupy jak doświadczony myśliwy. Bo uczuć między nami nie było żadnych, tylko czysty seks. Najwyżej lubiliśmy się. Moje poczucie humoru, uroda, hojne prezenty i wystawny styl życia pomagały osiągnąć niemalże wszystko, co chciałem. Na szczęście Bóg nie odebrał mi światła sumienia. Wiedziałem, że to co robię, jest podłe. Żona nie domyślała się niczego. Ale gdy wracałem do domu, a ona z uśmiechem i czułym słowem podawała obiad, to dosłownie chciało mi się wyć z bólu. Uciekałem przed spojrzeniem dzieci jak przed rozpalonym żelazem. A następnego dnia, mimo mocnych postanowień z poprzedniego wieczoru, kolejną panią trzymałem już w ramionach.

Jestem katolikiem i spowiadałem się z tego wszystkiego. Nie chciałem, aby żona zauważyła, że w niedzielę na Mszy św. przestałem przystępować do komunii, więc spowiadałem się często. I nie z czystego formalizmu. Naprawdę byłem zrozpaczony i chciałem przerwać to pasmo grzechu. Nie potrafiłem. Przy konfesjonale byłem szczery, księża naprawdę starali mi się pomóc. Ja to wszystko doskonale rozumiałem, ale mimo to, jak ćma, wracałem do tego, co mnie wyniszczało. Aż przy jednej spowiedzi ksiądz powiedział krótko i konkretnie: <Bracie, obrazek Jezusa Miłosiernego do portfela i codziennie koronka do Miłosierdzia Bożego. A obrazka nie zapomnij codziennie pocałować>. Po raz pierwszy myślałem, że się na spowiedzi zdenerwuję. Miałem jeszcze nadzieję, że mi jakieś ekstra-rekolekcje pomogą, jakaś specjalna pokuta, książka, a tu spowiednik każe mi paciorki przesuwać i obrazeczki święte całować. Ale w tej rozpaczy byłem gotów na wszystko. Obrazek w kurii kupiłem, różaniec po cichu wyciągnąłem ze szkatułki stojącej na regale w pokoju. A potem ja, człowiek z wyższym wykształceniem, współwłaściciel niemałej firmy, zamykałem się w łazience i po kryjomu, ze ściągawką w ręku, odmawiałem koronkę. Obrazek całowałem w windzie, w garażu, czy w łazience. I po miesiącu stał się cud. Dosłownie CUD! Patrzyłem na te same kobiety, które kiedyś rozpalały mnie do białości i nic. Nie pragnąłem ich. No, może czasem, ale to już nie było to. Wystarczyło przecież powiedzieć jedno słowo, aby je mieć, ale ja tego słowa nie mówiłem. Byłem inny! Byłem szczęśliwy! Jestem szczęśliwy!

Pan Bóg nie wyłączył mi popędu seksualnego. Szatan ze mnie nie zrezygnował. I już po tamtym zwycięstwie też były małe wpadki. Ale generalnie ocalałem. I wierzę, że choć walka nie jest jeszcze skończona, Jezus mnie z ręki nie wypuści. Przecież mi to obiecał. Jeszcze przed rodziną nie przyznałem się do tego obrazka i koronki, którą nadał codziennie odmawiam, ale może kiedyś to zrobię? Może moje dzieci też kiedyś tego skarbu będą potrzebowały?”

Właściwie człowiek teoretycznie zgadza się z prawdą, którą Kościół głosi, że Bóg jest nieskończenie dobry. Tylko – czy ta prawda dotyka mnie samego, moje serce? Co się dzieje wtedy kiedy mój grzech, z którym nie umiem sobie poradzić, pod którym wciąż upadam i który rani moją ambicję, moją pychę burząc moje fałszywe mniemanie o własnej doskonałości? Właśnie wtedy przychodzi szatan z tą najstraszniejszą pokusą zwątpienia w Boże przebaczenie. Ta diabelska wątpliwość urasta do tego stopnia, że człowiek zaczyna na serio wątpić – czy to możliwe, żeby Pan Bóg naprawdę aż tyle razy był gotów mi wybaczyć? To przecież nie mieści się w głowie! I jest prawdziwa tragedia, jeżeli po popełnieniu kolejnego grzechu człowiek dochodzi do stwierdzenia: Już nie mogę iść do spowiedzi, bo nie mam żadnych szans na Boże wybaczenie. Wtedy szatan odnosi tryumf.

Dziś jest niedziela Bożego Miłosierdzia, naprawdę dzień niezwykły, w którym każdy może dotknąć samego Boga, jak niewierny Tomasz, aby wreszcie uwierzyć, że Pan Bóg jest aż tak wielki. Żeby się o tym przekonać trzeba się wyspowiadać, choćby grzechy moje były nie wiem jak ciężkie i moja ostatnia spowiedź bardzo wiele lat temu – doświadczę Jego przebaczającej łaski i choć trochę zrozumiem co napisała św. Faustyna w swoim Dzienniczku: „O, gdyby to dusze zrozumieć chciały, jak bardzo je Bóg miłuje! Wszystkie porównania, chociażby najczulsze i najsilniejsze, są tylko bladym cieniem w porównaniu z rzeczywistością.”



Fundacja Veritas

Historia fundacji

Księgarnia Veritas

Przejdź do księgarni

Artykuły


Myśl tygodnia

,,JAK SIEBIE SAMEGO"

Bądź dobry dla siebie. Nie chciej w sobie zmienić od razu wszystkiego. Nie spodziewaj się natychmiastowych wyników swoich postanowień. Nie denerwuj się niepowodzeniami. Nie histeryzuj, gdy popełnisz głupstwo, nie karz siebie zbyt surowo, nie narzucaj się sobie. Umiej przeczekać okresy, gdy cię głowa boli, gdy ci jest smutno, gdy ci się nic nie chce robić, gdy ci życie brzydnie. Wykorzystuj okresy swoich dobrych nastrojów, rozstawiaj umiejętnie bodźce, wyznaczaj sobie nagrody. Bądź cierpliwym wychowawcą samego siebie, tak jak starasz się nim być dla innych.

W przeciwnym razie zamkniesz sparawę stwierdzeniem, że jesteś dobry, albo stwierdzeniem równie jałowym - że jesteś zły.

z: Ks. Mieczysław Maliński, Wszystkie nasze dzienne sprawy, Veritas 1978, ilustr. A. Głuszyński